Zaczęło się od snu, czy przypomnienia niezidentyfikowanego obrazka: ziemiste umarłe liście fruwają nad kępami cudownie świeżych śnieguliczek. Wmawiałam sobie, że to było pod faszyną na lewo od ganku. Tworzył ją gąszcz nagich bzów, krategusów i złotego deszczu. Pisałam do cioci z prośbą o potwierdzenie i dalsze szczegóły w sprawie kulistego bukszpanu, w którym – uniesiona za łokcie – po raz pierwszy zobaczyłam ptasie gniazdko. Jej odpowiedź przyszła kiedy już sprzedawano z koszów konwalie. Składała się z zaklęć, żebym pod koniec roku szkolnego przykładała się do nauki. Budziłam się rano, biegłam do parków, spóźniałam do szkoły albo wagarowałam z pierwszej lekcji, we wnęce na schodach wypisywałam sobie usprawiedliwienie w dzienniczku, fałszując podpis babki, potem kilka godzin napięcia: odrabianie zadań na pauzach i wertowanie ukrytych pod pulpitem podręczników, wreszcie ostatni dzwonek, wrzask, wyścigi do szatni, tumult przy szaragach, tupot z dwóch pięter w dół, krzyki w bramie – z kurzem w gardle, zapachem obuwia w nosie, kłuciem w spojówkach i bólem głowy wykręcałam w boczną uliczkę, wypijałam na stojąco pół litra mleka przy marmurowej białej ladzie, zagryzałam bez apetytu bułką, zerkając w podłużne lustro nad okładziną z białych kafli. Było w nim także biało, poza tym ja i trochę trocin. Starałam się wymyślić jakąś syntezę dla tej biało-smętnej sytuacji np. „Zośka czyli śmierć w twarogu”, i – morzyła mnie senność. Zostawiałam więc teczkę w mleczarni (jej właścicielka znała, jak ja, wszystkie stare filmy z Pat i Patachonem) i wędrowałam w sny na jawie. Najpierw przez ten plac z kawiarniami i Wielością rzeczywistości odłożoną dla mnie w bibliotece, następnie w jakimkolwiek kierunku. W dół, przez stare miasto do rzeki, przez most na spotkanie dobrej pani w żałobie, co mnie zatrzymuje, bo jestem uderzająco podobna do jej zmarłej córki, która także – muszę ją w tym momencie podtrzymać, bo aż się zachwiała – miała na imię Zofia, Zosia, Zosieńka…; dalej nie zablokowaną uliczką na zapleczu zamkniętych jeszcze przystani wioślarskich i plaż, rozważając, że mogłaby mnie nawet zaadoptować, chociaż stawiam warunek podwójnego nazwiska. Mogłabym się o tej porze do woli wysypiać, we własnym pokoju, który przyjemnie było meblować w różnego kształtu tapczany, sofki i foteliki, schodząc ku podmokłej grobli… Albo ciągnęłam w przeciwnym kierunku, także za miasto, przez dzielnice masywnej secesji, która podobała mi się o wiele więcej, niż renesansowy ścisk dolnego miasta. Wyobrażałam sobie, że ciemne kamienice z dzikim winem, pnącym się po skaleniach aż po baniaste hełmy nad narożnymi wykuszami, przypominają średniowieczne zamki, a ja z zadartymi noskami moich ciżemek – wędrownego minstrela. Pokusą były ławki w słońcu. Co jednak będzie, jeśli na dobre usnę? Co będzie, jeśli mnie kto przyłapie w pozycji włóczęgi? W tym mieście tylko lwy zdawały mi się sprzyjać. Więc, zdecydowana na śmierć z wyczerpania, brnęłam przez osypane klonowym okwiatem sahary, byłam błąkającą się duszą czyśćcową, wreszcie w ogóle złudzeniem, że jestem.
Barbara Toporska
Na wschód od dzisiaj
Dwie powieści
Okładkę projektował
Jan Kubasiewicz
189 stron
ISBN 978-0-907652-66-3
(twarda oprawa)